poniedziałek, 28 lipca 2014

30. W MARCU JAK W GARNCU

Czas gnał jak szalony, a czasy niespokojne nie ustawały. Wręcz przeciwnie – stawały się jeszcze cięższe i przerażające.
Czarodzieje posiadali dziwne uczucie zwane deja vu, gdy z prędkością światła załatwiali swe sprawy, niczym przed rokiem, obawiając się co może ich spotkać za rogiem. Śmierć. To mogło spotkać każdego w każdym zaułku.
Nie wszystkie dzieci posłano do Hogwartu. I choć nadal mówiono, że rzeczona szkoła magii i czarodziejstwa jest najbezpieczniejszym miejscem w Wielkiej Brytanii, większość rodziców nie udzieliła zgody na kolejny rok nauki poza swym domem.

***

Był październik. Klasyczny obywatel Anglii przygotowywałby się do obchodów święta duchów, ale teraz czarodzieje, a nawet wtajemniczeni mugole, szykowali się na bitwę. Bitwę rozstrzygającą wszystko. A nadchodziła prędko niczym zima. Ale każdą zimę, nawet najmroźniejszą poprzedzają wiatry. Zimne, wręcz lodowate wiatry, przypominające o tym, że Zima nie jest na wakacjach, ale przygotowuje się na swój klimatyczny abordaż.
Takim Wiatrem symbolizującym nadejście przerażającej i mroźnej Zimy można było nazwać ostatni dzień października roku 1999.
- Eowin poinformowała mnie, że dziś w godzinach wieczornych śmierciożercy planują wdarcie się do ratuszu w Hogsmeade! – Wykrzyczał zasapany Harry, wbiegając do Nory.
Zabawne było to, że jeszcze trzy miesiące temu planowali swoje Kursy, a nie kontrataki na wroga.
- Eowin? – Zapytał Ron drapieżnie. – A więc przeszliście na „ ty” ?
Harry nawet nie zwrócił uwagi na tę zgryźliwą myśl, tylko podleciał do stołu, na którym stało kilka kubków od kawy. Zniknęły po jednym jego machnięciu różdżką, a ich miejsca zastąpiły listy przydatnych zaklęć, uroków i klątw.
- Pozostaje ustalić, kto pójdzie na misję…
Odpowiedziała mu głucha i nieprzyjemna cisza, przerywana dzikimi wrzaskami gnomów ogrodowych.

***

- Jak zwykle nic nie wiemy! – Żachnęła się Hermiona oburzonym tonem. – Nie wiemy ilu śmierciożerców tam będzie, więc nie wiemy ilu ludzi wysłać. Nie wiemy jaki to rodzaj misji, czy wyruszą na nią niedoświadczeni śmierciożercy, bo to nie jest sprawa życia i śmierci, czy śmierciożercy z pierwszego kręgu, więc nie mamy pojęcia jakich ludzi wysłać!
Wszyscy wiedzieli, że Gryfonka ma rację. Zawsze potrafiła zadać cios bolesną prawdą.
Zdecydowanie przyjemniej było obserwować poczynania Zakonu z boku, niż samemu wszystkim dyrygować.
Zaczynało się powoli ściemniać, więc od rzekomego ataku dzieliły ich już tylko marne minuty.
- W takim razie, nie wyślemy żadnych ludzi – Orzekł w końcu Harry, gdy światło lampy odbijało się w jego okrągłych szkiełkach, kolorując je na złoto, a on sam powoli odsunął się od stołu. – tylko sami tam się pojawimy. – Dokończył ze swą wyszukaną charyzmą w głosie, powodując, że i Ron i Hermiona, Ginny, a nawet Eowin Cartney, która pojawiła się w Norze przed krótką chwilą, poczuli się gotowi na wyzwanie, rzucane przez ciemną stronę mocy.

***

Emocje gnieżdżące się w czarodziejach wyruszających na misję do Hogsmeade były zdecydowanie zróżnicowane; Ron był czysto podekscytowany tym, że będzie mógł częściowo pomścić Freda, Blaise zdruzgotany tym, że wysłano jego i Dracona na jakąkolwiek misję – byli przecież zwykłymi osiemnastolatkami. Nikt nie sądził, że będą takich rzeczy od nich wymagać. Harry czuł się odpowiedzialny za zgrabny przebieg całego ataku, a Draco czuł w środku próżnię.



- Gotowi skopać kilka śmierciożerczych tyłków? – Zawołał wesoło Ron, obracając całą sprawę w zabawę, lecz nikt nie odpowiedział mu uśmiechem, czy chichotem. To nie był czas na śmiech, to był czas na pojedynek na śmierć i życie.



Nikt z weteranów Zakonu do teraz nie umie powiedzieć, jakie mieli szczęście, aportując się kilkanaście metrów przed ciemnym ratuszem Hogsmeade.
Każdy wylądował w innej uliczce, by nie przykuwać większej uwagi. Ujrzeli ich ukradkiem, wdzierających się do budowli z krzykiem. Dźwięk wydobywający się z ust Carrowa był jedynym w promieniu kilku jardów. Członkowie Zakonu byli radzi, że wszyscy mieszkańcy Hogsmeade siedzieli w domach niczym mysz pod miotłą, gdy rozpoczęło się piekło.
- Wydaje mi się, panie Carrow, że pomimo pana zawiłych strategii wojennych ma pan problemy z ewentualnymi szpiegami… – Zawołał Harry z wyższością, stojąc z hardo uniesioną głową. - … I obawiam się, że są one dość poważne. – Dodał po chwili, gdy z różnych uliczek, wyłaniali się członkowie Gwardii Dumbledore’a i profesor Cartney, ustawiając się w szeregu za Harry’m.
Żaden śmierciożerca nie mógł dokładnie powiedzieć kto stoi za Potterem, gdyż mrok przysłaniał ich bojowe twarze. Przywódcę poznali tylko dzięki widocznym z daleka szkłom.



Atak na ratusz ustał, a poplecznicy Zła tępo wbili wzrok na gotowych na bój członków Zakonu.
- Wodzirej się znalazł. – Burknął Blaise, założywszy ręce na piersi. Draco uśmiechnął się zgryźliwie, a Diabeł uszczęśliwiony, że na ułamek sekundy zauważył cień uśmiechu na ustach przyjaciela, odpowiedział mu tym samym.
- Brać ich! – Wrzasnęła skrzekliwie Alecto, unosząc swą szkaradną, wyłuskaną różdżkę ku górze, gdy jak na zawołanie na głównej ulicy Hogsmeade zrobiło się jasno niczym w południe dzięki promieniom zaklęć latających po całym terenie.
Diabeł i Smok nagle popatrzyli po sobie z niedowierzaniem, by po sekundzie dołączyć do ataku. Mieli ciskać śmiertelnymi zaklęciami w ludzi, z którymi spędzili siedem lat
 pod tym samym dachem, wspólnie chodzili na zajęcia i jedli w tej samej sali. Usiłowano zrobić z nich potwory bez najmniejszego włókna serca.
„ Przypadkowo” celowali w każdy punkt tylko nie ruszające się obiekty.



Weasley…Wiewióra… - Wymieniał w myślach Draco, z przerażeniem szukając wzrokiem najgorszego. Jeżeli kiedyś sądził, że ma dobry wzrok, to teraz mógł śmiało stwierdzić, że jest sokoli. Wiatr rozwiewał mu włosy, i pomimo tego, że księżyc na niebie tylko uśmiechał się do wszystkich szeroko, rzucał swe promienie na jego srebrne kosmyki.



W końcu zachłysnął się zimnym powietrzem w tym samym czasie, gdy Hermiona przystanęła z impetem, jakby wpadła na niewidzialną barierę.
Świat ustał. Zaklęcia zwolniły. Głosy umilkły, choć tylko w ich głowach. Wpatrywali się w siebie z pustką w świecących oczach, w odległości kilku metrów, udając wrogów.
Gdyby nie Mroczny Znak może i uzyskaliby błogosławieństwo innych, ale nie z wężem na przedramieniu i szlamowatą krwią w żyłach. 
Cieszyli się obydwoje, że już po wszystkim. Wyjdą na Pokątną, trzymając się za ręce… Teraz mogliby trzymać się za gardła.
Śmiercionośne promienie omijały ich za każdym razem, jakby dawały im chwilę na… Na co? Tu nie ma chwili wytchnienia.
Jeszcze minuta. – Hermiona przypomniała sobie dzień, w którym Draco ją opuszczał i jak rozpaczała, by jeszcze raz ujrzeć jego twarz. Ujrzała teraz.
Obydwoje stali jak sparaliżowani, ściskając różdżki w dole. Żadne z nich nie zamierzało wypuścić z nich nawet iskry, ale jak? Podaliby się śmierciożercom jak na tacy. To zdrada.
- Dalej Draco, wiesz co zrobić, ćwiczyliśmy to – Z głębi wyrwał Dracona ohydny głos Amycusa i jego nieświeży oddech nad uchem. – wiesz co rzucamy na szlamy. – Dokończył, gdy blondynowi odpłynęły wszystkie kolory z twarzy, a oczy wypełniła większa pustka niż przed chwilą. Jeżeli w ogóle oddychał, to tak płytko, że prawie bezowocnie.
Hermiona wbiła wzrok w Malfoy’a jeszcze zacieklej, wiedząc. Wiedziała już i poddała się zawczasu. – WYKOŃCZ JĄ, DRACO! – Zaryczał śmierciożerca, ordynarnie potrząsając niemal bezwładnym ciałem chłopaka.
- Crucio – Usłyszała Hermiona jakby zza mgły, zanim zatopiła się w niewyobrażalnym bólu, niewidocznie rozrywającym jej mięśnie, rozsadzającym czaszkę niczym bomba atomowa, jakby każda kość w jej ciele pękała, choć nic się z nimi nie działo. Jedyne co każdy mógł zobaczyć, to jej pot, mieniący się na czole i pozycja embrionalna, co chwilę przeistaczana w dzikie konwulsje.
Draco stał z nadal uniesioną różdżką, wpatrując się w swoje ‘dzieło’, gdy Carrow uśmiechnął się dumnie niczym ojciec gratulujący swemu synowi.

- Harry? – Zachrypiała Hermiona, leżąc sparaliżowanie na zimnej ulicy, gdy jej zamroczony mózg spostrzegł, że dwa świecące okręgi przesłaniają jej widok.
Chłopak położył jej gorącą głowę na swych kolanach, nie zważając na nic. Czy oberwie zaklęciem czy nie było mu obojętne. Dopiero teraz do niego doszło, jak w ostatnim czasie zaniedbał swą jedyną przyjaciółkę. Myślał, że jest w porządku. Albo raczej nie zauważał, że tracą siebie nawzajem.
- Ty – Zwrócił się oskarżycielsko w stronę Dracona, który z wyjątkowo przekonywującą, przepraszającą miną wpatrywał się w Hermionę, jakby nie zauważał Gryfona. 
Czarnowłosy nie wiedział, czy czuć się jak Harry sprzed lat, który powiedziałby, że to śmierciożerca nie posiadający żadnych ludzkich uczuć, czy Draco, z którym zawarł pokój, i który nie miał innego wyjścia niż udawać śmierciożercę pozbawionego człowieczeństwa, dla dobra wszystkich. Wiedział, jaki opis Ślizgona był prawidłowy, ale teraz po prostu poddał się szalejącym emocjom. – Sectumsempra! – Wrzasnął wypuszczając oliwkowy promień ze swojej cisowej różdżki w kierunku serca Dracona.
Przyjął na siebie zaklęcie pełną piersią, nawet nie myśląc o zaklęciu Protego. Odebrał je, bo tego chciał. Pragnął poczuć namiastkę cierpienia, którego zadał Granger. Był wdzięczny Potterowi za wypowiedzenie tej prostej formuły.
Czasem trzeba poczuć smak śmierci, by potem móc żyć prawdziwie. - Pomyśleli jednocześnie Draco i Hermiona, gdy jej wnętrzności zostawały wykręcane z nieopisanym bólem, a chłopak z głuchym łoskotem upadł na twardy asfalt, podczas kiedy trzy głębokie szramy, bezczeszczące jego gładką skórę na piersi uwalniały litry krwi.



***



Mimo tego, że na zewnątrz szalało zło i trwoga Hogwart pozostał niezmieniony; jak co roku pan Flitwick ozdabiał trzy wysokie do sufitu świerki przytargane przez gajowego Hagrida, profesor Cartney, która nie porzuciła swej posady, tylko działała i w Hogwarcie i w Zakonie rozmawiała z dyrektor McGonagall, a uczniowie, którzy pozostali na święta w Hogwarcie, jedli właśnie kolację wigilijną. Wydawało się, że wszystko jest tak jak rok wcześniej, ale każdy czuł jak mroczne cienie pragną przeniknąć ściany zamku.
    Emma właśnie była jedną z uczennic Gryffindoru, która pozostała w szkole na Boże Narodzenie. Jej rodzice nalegali wręcz, by tam została – wiedzieli, że zawsze będzie bezpieczniejsza pod okiem Minerwy i innych nauczycieli niż z nimi. Cudownie, że troszczyli się o bezpieczeństwo swojej córki, ale nie zastanowili się jakie to będzie miało konsekwencje. Emma nie sypiała w nocy. Sen z powiek spędzały jej myśli dotyczące tego co właśnie robią rodzice. Może przesiadują gdzieś w niewoli w jakieś dziwnej fortecy, a może nie żyją? Wszystko co zawsze zdążyła zjeść, a zazwyczaj to była jedna mała kanapka na prawie cały dzień, unosiło jej się do gardła na myśl co z Blaise’m. Od niego wieści nie miała już dwa miesiące. Od sierpnia. Nie miała pojęcia czy on myśli o niej codziennie wieczorem tak jak robi to ona. Nie miała pojęcia czy jest zdrowy i czy żyje.
Nie obwiniała go za brak jakiegokolwiek odzewu, bo to było normalne, że śmierciożercy nie wolno spoufalać się z taką osobą jak ona. Śmierciożerca, też mi coś - prychnęła w myślach.  Z Blaise’a taki śmierciożerca, jak ze mnie mistrz eliksirów. 

W tym roku szkolnym  Emma McKiney została Hogwardzkim outsiderem. Wszyscy widzieli jak w zeszłym półroczu kręciła się blisko Blaise’a Zabiniego. Każdy też wiedział, kim był wcześniej i kim jest teraz jej chłopak od siedmiu boleści.
- McKiney, jak tam twój śmiercionośny narzeczony! – Zakpiła z Emmy jej własna lokatorka- Alastra Trood z parszywym uśmiechem na ustach. Nie można było powiedzieć, że była brzydka, wręcz przeciwnie – wielu chłopaków wodziło po niej wzrokiem.
Jej prostaccy koledzy z domu i inne znajome zawtórowali Alastrze budzącym uznanie śmiechem.
Emma w tym samym czasie zbierała książki ze stołu i odsuwała się od niemal nienaruszonego talerza ze świątecznym puddingiem.
- Zawsze kręcili mnie Bad Boy’e. – Odpowiedziała na odchodne, zarzucając włosami. Cieszyła się, że Gryfoni z jej roku to ani jedna osoba czystej krwi – zrozumieli jej aluzję do mugolskiej kultury.
Na początku roku bardzo przejmowała się docinkami kierowanymi pod jej adresem, choć po niespełna czterech miesiącach już do nich przywykła, a nawet coraz lepiej sobie z nimi radziła, wykorzystując swą wrodzoną bezpośredniość i umiejętność robienia z ludzi głupców.
Jednak najbardziej doskwierała jej samotność i niewiedza. To były najgorsze wartości tego roku w Hogwarcie, nie pozwalające Emmie McKiney w spokoju uczyć się do swych Owutemów, spać jak kamień i budzić się z uśmiechem na ustach.
Droga do Wieży Gryffindoru ciągnęła się w nieskończoność; na korytarzach nie spotkała żadnego ucznia, czy nauczyciela. Nawet obrazy poznikały, gdyż postacie z płócien zawsze w Wigilię gromadziły się ze swymi przyjaciółmi na jednym obrazie.
Automatycznie omijała fałszywe stopnie, bez wyrazu twarzy pnąc się ku górze. Gdy dochodziła do portretu Grubej Damy zlękła się na moment, że strażniczka przejścia opuściła swój obraz dla przyjaciółki, jednak odetchnęła z ulgą gdy ujrzała ją między ramami.
- Dlaczego nie jesteś na uczcie, dziecko?! Są święta! – Dama zaskrzeczała  troskliwie, wymachując kieliszkiem pełnym czerwonego wina, gdy Emma po prostu wzruszyła ramionami.
Kto by chciał obżerać się pysznościami i otwierać niespodzianki, kiedy za murami zamku rozpętuje się piekło?
Jeżeli już mowa o piekle – zachowanie pijanej Grubej Damy oprócz tego, że było nie na miejscu, to także niebezpieczne dla wszystkich Gryfonów. Co gdyby jakiś szurnięty śmierciożerca znalazłby drogę, która pozwala wedrzeć się do środka Hogwartu?
 Gdy przemierzała pusty Pokój Wspólny, zadrżała na myśl, gdyby rano schodziła na śniadanie, a ten sam w sobie przyjazny i wesoły pokój zamieniłby się cmentarz mugolaków.
Niechętnie doczłapała się na sam szczyt wieży, gdzie mieściły się dormitoria dziewcząt, marząc o gorącym, wręcz parzącym prysznicu, który sprawiłby, że choć na moment zapomniałaby o nadchodzącej bitwie. I choć bardzo chciała brać w niej udział, chciała walczyć za wszystkich niewinnych mugoli i czarodziejów, tak samo mocno ta wizja ją przerażała.
Tyle uczniów zostało na święta, że McGonagall nie zauważy, iż jednej uczennicy brakuje. - Uświadomiła sobie w głowie z ulgą, pociągając za kulistą klamkę, prowadzącą do pokoju, który w nocy wyglądał niesamowicie mrocznie, gdyż oprócz tego, że za oknami było czarno, całą salę wypełniał ten sam okropny kolor.
- Lumos Maxima. – Powiedziała sucho, wskazując różdżką na magiczny żyrandol,  rozświetlający całą sypialnię.
Sekundę później jej wszystkie książki upadły z głuchym łoskotem na podłogę, a ona jak zaklęta wpatrywała się w swoje łóżko, nie mrugając.
- Blaise – Szepnęła niedowierzająco, widząc jak Ślizgon, opierający się o wysoki pal od łóżka powoli odwraca się, a jego czarne szaty wędrują za nim niczym balowa suknia.
- Wesołych świąt, Emmo. – Przywitał się wesołym w miarę możliwości głosem, wykrzywiając usta w magnetycznym uśmiechu, zanim Emma powaliła go na swoje szkolne łóżko, tuląc z całych sił.
Nie dbała o to jak się tam dostał, choć był tylko jeden sposób – Spalone lochy Josha. W tej chwili nie obchodziło ją jak niebezpieczne było jego spokojne przejście przez korytarze zamku. Miała głęboko w nosie swoje małostkowe, gryfońskie współlokatorki siedzące na uczcie. Wiedziała, że Blaise nie ma dużo czasu, więc nie warto było zajmować go błahostkami.
Obydwoje rozchichotani rozłożyli się na łóżku Emmy obok siebie, trzymając się za ręce.
Co gdyby jakiś szurnięty śmierciożerca znalazłby drogę, która pozwala wedrzeć się do środka Hogwartu?
Pomyślała Emma, uśmiechając się kojąco, wtuliwszy się w ramię Blaise’a.

***

- dziewięćdziesiąt osiem…dziewięćdziesiąt dziewięć...sto – Teodor Nott wyliczał swe brzuszki na głos, przy setce wzdychając zwycięsko.
- Nieprawda! – Krzyknęła Pansy, chichocząc. – Nie zrobiłeś nawet pięćdziesięciu! – Cisnęła w Ślizgona szarą poduszką, którą zręcznie złapał, uśmiechając się czarująco.
Jak prawie zawsze nie miał na sobie nic oprócz grafitowych spodni dresowych.
Odłożył poduszkę na szorstką kanapę, by następnie doskoczyć do wyczarowanego w powietrzu, metalowego drążka i podciągać na nim cały ciężar swego ciała.
Pansy w końcu usiadła na niewygodnej kanapie w obskurnej kawalerce Teodora, przyglądając się jego wyczynom. Był jedyną jej bliską osobą, z którą teraz mogła przebywać. Jej najbliżsi przyjaciele – Draco i Blaise z powodu swych przodków byli zmuszeni, by urzędować w kręgu śmierciożerców, a biedna Emma siedziała w Hogwarcie bez żadnych wieści. Tak jak ja z Nott’em. – Pomyślała zgorzkniale.
Teodorowi udało się raz spotkać ze swymi przyjaciółmi, ukradkiem wdzierając się do Malfoy Manor, lecz ona dowiedziała się o tym  po fakcie. Dopiero niedawno wybaczyła mu głupstwo, jakie popełnił, choć on nie uważał, że jest za co przepraszać. To była jedna z jego zalet, które uwielbiała. Zawsze niezależny.
Rozpływała się nad widokiem jego twardych jak stal mięśni, kiedy nagle w jej głowie pojawił się obraz walczącego Nott’a naprzeciwko wielkim śmierciożercom. Obraz Draco i Blaise’a, którzy będą stali po przeciwnej stronie niż swoi najwierniejsi przyjaciele.
Całe szczęście, które jeszcze chwilę temu wypełniało ją całą, odpłynęło z wiatrem.
Czy jej przyjaciele w ogóle jeszcze chodzą po tym świecie? Teodor widział ich na końcu sierpnia, a był luty. Czas pędził jak tropeda, coraz bardziej przybliżając ich do nieuniknionego – bitwy.
- … A co jeśli… Draco, Blaise… kiedy ich stracę... – Zachlipała, połykając łzy, by nie ukazać swego nagłego załamania. - …To przecież koniec.
Ślizgon nie okazał tego w żaden sposób – ukrywanie emocji, to była jego najlepsza cecha, ale miał podobne zdanie do Pansy. Tylko podobne i niechciany sztylet ukuł go zaczepnie w serce, gdy powiedziała, że bez Malfoy’a i Diabła to koniec.
Dziewczyna dopiero po zakończeniu wymiany zdań, zdała sobie sprawę, że podpuściła przyjaciela do wypowiedzenia tych słów, które rozgrzały ją lepiej niż kubek gorącej herbaty.
- To dopiero początek. Będziesz miała mnie. – Odpowiedział, puszczając się drążka, by rozmasować zesztywniałe dłonie. Nie chciał, żeby jego odpowiedź zabrzmiała pysznie i jakby nie mógł doczekać się śmierci swych kumpli, bo sam by się stoczył, ale podejrzewał, że tak zabrzmiało.
Pansy łzy od razu zatrzymały się, kiedy zdruzgotana, przełknęła głośno ślinę, a Nott nachylił się przed nią, z tajemniczym uśmiechem na ustach.
Sześciopak na jego brzuchu był wyrobiony niczym najcudowniejsza rzeźba na świecie.
Z szeroko otwartymi oczami wpatrywała się w jego piwnozłote tęczówki, niemal nie oddychając, gdy ich twarze dzieliły milimetry.
- To jest ten moment, kiedy mnie przytulasz, mówiąc, że wszystko będzie dobrze? – Zapytała nie kontrolując swych słów, kiedy twarz chłopaka zesztywniała, a on podniósł się z prędkością światła, następnie odwracając się.
Zawstydzona, przygryzła wargę.
- To jest dokładnie ten moment – Odpowiedział po chwili, upiwszy łyk wody z butelki. – ale tego nie zrobię, bo śmierdzę jak oddech smoka. – Rzekł uśmiechając się, przypomniawszy sobie wszystkie poprzednie ćwiczenia. - … Ale wszystko będzie dobrze. – Dodał, zrywając pobliski, biały ręcznik i kierując się w stronę małej łazienki.
- … Musi być. – Szepnęła do siebie Pansy, otarłszy ostatnie, łaskoczące powieki łzy.
Teodor Nott działał na nią jak najwydajniejsze remedium na świecie. Był przy niej zawsze, gotów pocieszyć na swój własny, niezawodny sposób. Jeszcze nie wiedziała, dlaczego to on spędza jej sen z powiek kiedy śpi w rezydencji swoich rodziców, na kształt Malfoy Manor, ale już wkrótce miała się przekonać.

***

- Bitwa ma się odbyć w Londynie? – Zapytał jakiś głupi, młodociany śmierciożerca, którego Draco widział po raz pierwszy na oczy.
Alecto zbiła usta w cienką linię, a jej brat odpowiedział zgorzkniale.
- Jak słuchasz, matole. W Londynie, na Trafalgar Square.
Blaise prychnął cichutko, masując czoło ręką. Nie miał już sił na idiotów siedzących w tej sali.
Ostateczna bitwa miała się rozegrać na Trafalgar Square chyba tylko dlatego, że na plac nie ma nałożonych żadnych zaklęć.
O nie – Diabeł poprawił się ironicznie w myślach. – Bitwa miała odbyć się na Trafalgar Square, bo Shacklebolt poinformowawszy premiera mugoli o powtarzającej się sytuacji sprzed roku, ten nalegał, by ludzie z wojska pomogli w unicestwieniu zła. Boże, jacy idioci. – Jęknął w myślach, na wizję tego jak mugole walczą czymś-nie-wiadomo-czym naprzeciw różdżkom. Wszyscy polegną. Zaklęcie zapomnienia po wojnie nawet nie będzie konieczne.
Carrow myślał nawet, że może odsiecz z Hogwartu się nie pojawi – na tą myśl Blaise dusił w sobie śmiech.- Co z tego, że zawiązał ze wszystkimi śmierciożercami Przysięgę Wieczystą, nakazując posłuszeństwo i lojalność, skoro zawsze kręcił się tu w pobliżu szpieg Zakonu, zawsze udaremniający im złapanie go i powiadamiający resztę o prawie wszystkich jego planach.
- Co to za organizacja – Zagadnął siedzącego obok Dracona, wpatrującego się w swoje idealnie wyczyszczone, świecące buty- najciekawszą rzecz w pomieszczeniu, w którym siedzieli już którąś godzinę. – Longbottom lepiej by to zaplanował.
- Co ty gadasz – Rzekł Malfoy, gdy pozwolono im odejść. – Bitwa jest w najbardziej mugolskim miejscu jakie znam, będą w niej walczyć MUGOLE z niewiadomo czym, na pewno równającym się różdżkom, bo nie będą mogli znaleźć Hogwartu, Carrow nie potrafi zdemaskować zwykłego szpiega z Zakonu, który wie prawie wszystko co tu się dzieje, co równa się tym, że Potter i McGonagall są niemal całkowicie wtajemniczeni w te durnowate strategie, to super plan… - Rzucił sarkazmem.
- Tyle że Carrow nie wie, że Zakon ma szpiega. – Przerwał mu Blaise, drapiąc się po policzku, kiedy przemierzali długie korytarze Malfoy Manor.
- Carrow jest największym idiotą jakiego spotkałem, to było zwykłe zrządzenie losu, że Potter na nas ruszył w Hogsmeade! – Draco zaczynał się bezpodstawnie bulwersować, przelewając swą złość na przyjaciela.
- A teraz mi przywal. – Diabeł burknął, zachęcająco ruszając rękami, a blondyn od razu okazał skruchę, rozumiejąc swe parszywe zachowanie w stosunku do Boga ducha winnego Blaise’a. Tylko przed nim mógł okazać pokorę.
- Wybacz… - Zaczął, przecierając twarz dłonią. Wszystko zaczęło go przytłaczać – Aura panująca w jego domu, wizja nadchodzącej bitwy, to wszystko powoli go zabijało, jednak coś co bolało go najbardziej to wspomnienia. Wspomnienia z Hogwartu, kiedy Granger chodziła zawsze uśmiechnięta, wesoła i całkowicie niewinna kiedy rzucał na nią Crucio. Nie był godny tego co do niego czuła. Czuł się jak wrak człowieka w tym stadium, gdzie klasyczny obywatel popada w alkoholizm, by w trunku zatopić swe troski. Ale on się trzymał. Był silny do końca. Przynajmniej tak sądził, że nie ważne co się stanie, on na zawsze pozostanie silny.
- Wojna to nie czas na złość, Draco – Odezwał się Blaise żartobliwym, matczynym głosem, rozumiejąc przyczyny zachowania przyjaciela. – to czas na miłość. – Dodał nagle łamiącym się głosem. – ...Byłem u Emmy, Draco, byłem w Hogwarcie w święta. – Malfoy spojrzał na niego, zdumiony. – Ona mnie potrzebuje, potrzebuje mnie jak nigdy, a ja nie mogę być przy niej wtedy, kiedy powinienem – Draco słuchał w ciszy. – ...Ona wygląda jak swój cień, Draco. – Blaise bezradnie pokręcił głową, zwieszając ją, gdy przyciszył głos. – Ona mnie kocha, powiedziała to…Powiedziała, że mnie kocha i potrzebuje, Draco, a ja nie mogłem nic zrobić. Sekundę później znak zapiekł mnie żywym ogniem…w wigilię, Draco…
Blondyn widział tylko dwa razy jak jego przyjaciel płacze – pierwszy raz, kiedy byli na pogrzebie jego ojca, choć wtedy uronił tylko łzę i Malfoy nie był pewien, czy może to zaliczyć do płaczu oraz drugi raz, tego dnia, kiedy urwał, zakrywając palcami swe oczy.
Draco stał jak wryty przed swoją komnatą, gdy obserwował, jak Blaise połyka łzy. Był już marzec, minęły trzy miesiące od ich spotkania, a jego przyjaciel przeżywał, jakby to było wczoraj.
Podziwiał jego postawę i tą umiejętność czystego okazywania emocji i uczuć, a przede wszystkim odwagę, którą okazał, pokazując się w Hogwarcie.
Wojna to nie czas na złość, to czas na miłość. – Wspomniał w głowie wcześniejsze słowa przyjaciela, a nie wiedzieć dlaczego, na jego afiszu pojawiły się wzmianki z podręczników od historii magii, mówiące że czarodzieje w czasach wojny potajemnie próbowali się z sobą spotykać, i wiedząc, że mogą nie doczekać jutra, zostawiali za sobą potomków, by mieli za co walczyć – za wolność i dobrobyt dla swych dzieci. Świadomość mężczyzn, że być może po raz ostatni trzymają dłoń brzemiennej ukochanej, umacniało ich podczas walki i jednocześnie trzymało ich przy swym człowieczeństwie. To był jeden z najmocniejszych rodzajów magii, który do teraz nie dla wszystkich jest jasny.
- Masz dla kogo walczyć, Blaise – Powiedział, ściskając przyjaciela w męskim uścisku. – więc postaraj się tego nie spiepszyć na tej beznadziejnej bitwie, bo po tym wszystkim chciałbym zobaczyć jak idziemy na zwycięskiego drinka, a wy trzymacie się za ręce… - Urwał, odsuwając się. - … Chyba, że trzeba będzie je amputować. – Dodał z szyderczym uśmieszkiem, a i przez Blaise’a przeszedł cień uśmiechu.
Diabeł w o wiele lepszym nastroju niż kilka minut temu, udał się do swojej komnaty, którą zamieszkiwał na czas wojny w Malfoy Manor, a Draco zamknąwszy się w swojej, ukląkł w niewygodnych, czarnych szatach przed swoim szerokim łóżkiem.
- Witaj, dziecinko – Powiedział troskliwie, otwierając zakurzony futerał swej gitary. – Mamy robotę do wykonania. – Dodał, po kolei delikatnie szarpiąc palcami po wszystkich, zawsze nastrojonych dzięki zaklęciu strunach.

***

Była dość ciepła jak na marzec, bezchmurna noc. Ale nie w ogrodzie Hermiony. Tam panowała zawierucha – małe, posadzone drzewka smagał narowisty wiatr, jednocześnie oblewając je litrami deszczowej wody i oświetlając ogromnymi błyskawicami. Nie mogła nic poradzić na to co działo się w jej głowie; smutek, złość to były przewodniki.
Smutek dla jej bolącego serca.
Minęło pięć miesięcy od czasu kiedy ujrzała Dracona i to była ostatnia okoliczność, w której chciałaby spojrzeć na jego twarz.

Normalny człowiek nie powinien teraz myśleć o takich rzeczach jak chłopak, który zadał jej tyle bólu zaklęciem Cruciatus. Ale Hermiona przecież nie była zwyczajna, była wyjątkowa, a przede wszystkim silna. I pomyśleć, że najmocniejszych ludzi powinna złamać klątwa Cruciatusa, jej niedosięgła ta moc. Była ponad nią.
Draco byłby największym głupcem na Ziemi, gdyby sprzeciwił się rzuceniu zaklęcia, a ona w jeszcze większym niebezpieczeństwie.
Owszem, to on był osobą wypowiadającą formułę i trzymającą różdżkę, ale to nie on zadawał jej cierpienie. To był Carrow.
Oprócz siły jaką Gryfonka w sobie gromadziła, była także nienaganna mądrość i inteligencja, dzięki której zdała sobie sprawę, że Draco może i z zewnątrz wygląda na silnego i obojętnego, ale ona wiedziała, że on nie da sobie z tym rady.
Dziewczyna chciała zobaczyć go jeszcze i jeszcze raz, pocałować każdy skrawek jego ciała. Wpić się w jego wargi i pozwolić poczuć go w sobie. Pragnęła znowu stać się z nim jednością, nim wojna ponownie ich rozdzieli.
Złość na Carrow’a, który zrujnował życie jej i wszystkim ludziom, których kochała.
Nigdy nie rozumiała, opowieści nauczycieli dotyczących efektów ubocznych klątwy Cruciatus – zmiany osobowości między innymi.
Jedyną zmianą osobowości jaką Hermiona mogła zauważyć po tym jak Draco rzucił na nią zaklęcie to większa odwaga i siła. Napełniło ją to siłą.
W pokoju było strasznie duszno, wstała więc, by uchylić okno, a następnie ponownie usiadła przed biurkiem, czytając księgę najwydajniejszych i niebezpiecznych zaklęć i uroków – na bitwę chciała mieć kilka lepszych pomocy. A raczej nie na bitwę tylko na Carrow’a.
„Klątwa Pluja” – Zauważyła nagle, chwytając z kartkę pergaminu, z zaciekawieniem. – „Przy prawidłowym wypowiedzeniu formuły, przeciwnik zacznie wypluwać swe wszystkie narządy, dopóki nie udusi się własnymi płucami…”- Przeczytała z niesmakiem, po sekundzie jednak zmuszona zaprzestać. Zza otwartego wcześniej okna, dosłyszała delikatne dźwięki gitary klasycznej. Ściągnęła niepewnie brwi, nie wiedząc, czego lub kogo ma się spodziewać. Niecodziennie w jej okolicy pojawiali się zwykli grajkowie.
Otworzyła usta ze zdziwienia, zachłystując się powietrzem, gdy pod mieszczącą się przed jej furtką latarnią, stał Draco. Draco w swych ciężkich, czarnych szatach, grający na gitarze cudowną, romantyczną serenadę.
- Teleportowałbym się – Odezwał się w końcu, przerywając tą muzyczną poezję. – ...ale jestem śmierciożercą. – Dodał ironicznie, machając lewą ręką, jednak Hermiona tylko pisnęła radośnie w odpowiedzi, znikając zza szyby, by po sekundzie pojawić się po drugiej stronie furtki zdjąwszy wszystkie zaklęcia.
Była pełnia księżyca, kiedy wszystkie chmury, deszcz i grzmoty odeszły w zapomnienie, odsłaniając morze gwiazd, a ona przebiegłszy na boso po mokrym trawniku, rzuciła się w ciepłe i tak bardzo kojące niczym ziołowa herbata na ciągły ból głowy.
Draco na moment zapomniał o tym co stało się trzydziestego pierwszego października. Liczyła się tylko osoba przylgnięta do niego z całych sił. I choć czuł, że nie jest tego godzien, nie mógł się opanować, także objął Hermionę, wcześniej nakazując gitarze zniknąć, co uczyniła od razu, a oni sczepieni ze sobą teleportowali się do sypialni Hermiony.
Wojna to nie czas na złość, tylko na miłość.
Wylądowali kilka cali od łóżka Gryfonki, a ta od razu pociągnęła Dracona za sobą w jego kierunku.
Całowała go jak nigdy, przelewając całą swoją troskę, miłość i tęsknotę na jego usta. Czuła, że to ostatni raz kiedy się spotykają przed bitwą, a teraz czas był niczym pieniądz.
Gładziła z uczuciem jego gładkie włosy, nacierając na jego wargi swoimi, choć jej wcześniejsze przypuszczenia sprawdziły się – Draco tego nie odwzajemniał, a w końcu oderwał się od niej z impetem, schodząc z łóżka.
- Granger, ja nie mogę! – Wrzasnął załamującym się głosem, wskazując dłońmi na jego strój. Oddychał szybko i głęboko, tak że jego klatka piersiowa widocznie podnosiła się i opadała.
Myślał, że podoła. Sądził, że znajdzie w sobie to coś, uświadamiające mu, że postąpił dobrze, rzucając na Hermionę zaklęcie Crucio. Że zrobił to po to, by ją obronić przed większym złem, ale to coś znikło, gdy tylko na nią spojrzał.
Może to okropnie dziwne, że Draco wcześniej myśląc o płodzeniu potomstwa, by mieć za kogo walczyć, miał w głowie brzemienną Granger, pomimo tego, że mieli dopiero po dziewiętnaście lat. Jednak u czarodziejów jest całkowicie odmiennie niż w zwyczajach mugoli i zawieranie ślubów czy rodzenie dzieci po siedemnastu latach to nie patologia, tylko błogosławieństwo Merlina i każdy czarodziej średniego wieku pękał z dumy gdy przed dwudziestką zostawał dziadkiem. Nie żeby planowanie dzieci po trzydziestce, czy nawet później było pogwałceniem moralności, ale raczej rzadziej spotykane.

Wpatrywał się jak kompletnie niezbita z tropu Hermiona powoli wstaje i podchodzi do niego, nie spuszczając zeń oczu.
Bez słów złapała go za rękę i uśmiechnęła się lekko, choć pokrzepiająco. Wolała, by Draco sam wyczuł, że dziewczyna nie ma do niego żadnej urazy, niż wypowiadać zbędne litanie.
Chciał cofnąć zimną rękę, ale ona udaremniła mu ten ruch, zaciskając dłoń mocniej.
Nie śmiał spojrzeć w jej tak rozczulające, piwne oczy, ale musiał. Musiał je zobaczyć jeszcze raz, jeszcze raz zatopić się w jej ustach, pomimo tego, że na nie nie zasługiwał.
Zauważył, że Hermiona nie skreśliła go za to co stało się w Hogsmeade, jednak nie rozumiał dlaczego. Zadał jej śmiertelny ból, choć niczym nie zawiniła. Nie miał pojęcia, czy udaje, że wszystko jest w porządku, czy naprawdę tak jest.
Z całego serca chciał cofnąć czas i nie spojrzeć na nią w tym czasie, kiedy i ona go zauważyła. Ale także pragnął to naprawić, dopóki nie odejdzie ponownie.
Wiedział, że zwykłe i jednocześnie niezwykłe dwa słowa i dziewięć liter mogłoby naprawić wszystko, jednak gdyby je teraz wypowiedział, rozstanie bolałoby jeszcze mocniej.
- Ja muszę wiedzieć, Granger – Odezwał się w końcu chrapliwym głosem, choć powoli mocniejszym. – czy między nami jest dobrze?
Wyglądał na niesamowicie zmartwionego, jego twarz zbladła, a ręce zaczęły drżeć.
W innych okolicznościach, obserwując stan chłopaka Hermiona zapytałaby, czy wszystko jest dobrze, jednak teraz odpowiedziała „Jest dobrze” stanowczym i pewnym jak nigdy głosem, uśmiechając się szczerze i pięknie, tak jak dawno tego nie robiła, by po chwili ujrzeć jak Draco się regeneruje i powraca. Cień uśmiechu przeszedł przez jego powoli weselejącą twarz, a ręka wraz z resztą ciała podążyła za prowadzeniem Hermiony.
To zawsze wszyscy poddawali się Malfoy’owi, nie odwrotnie, jednak tego wieczoru, to Ślizgon stał się niewolnikiem uczuć Gryfonki. I choć dokładnie czuł to samo pożądanie co ona, nie śmiał go okazać, kiedy ta delikatnie rozsuwała czarny materiał  jego szaty, by przeżyć swą najcudowniejszą noc w swoim życiu przed tą najgorszą.

W marcu jak w garncu – trochę złości i miłości.

--------------------------

Jak widzicie, wena zapukała do moich drzwi i udało mi się napisać dla Was rozdział.
Czy jestem z niego zadowolona? I tak i nie - Czekam na Wasze opinie.

Jak większość z Was zauważyła, na blogu jest nowy szablon i jest on wykonany na moje własne zamówienie przez Lizz Kaviste.
Mi podoba się niesamowicie, a Wy co o nim sądzicie?

Jeżeli chodzi o następny rozdział, jest on najważniejszym rozdziałem w całym opowiadaniu i nie mam pojęcia, ile czasu on mi zajmie, a w środę najpewniej wyjeżdżam.

ŻEBY NAPISAĆ KOMENTARZ MUSICIE PODJECHAĆ NA POCZĄTEK POSTA - INNE UŁOŻENIE:)


Do następnego!:))
MoonSeer

PS. W zakładkach po prawej stronie znajdziecie #2 Liebster Award - Tak, zostałam nominowana po raz kolejny i wiem, że pod tym rozdziałem jest dopiero komentarz o tym, a Wy widzicie to już teraz, ale nie chcę robić na to osobnego postu, dlatego po przeczytaniu odsyłam Was do zakładek!:)

czwartek, 24 lipca 2014

29. IT'S HAPPENING!

Draco i Blaise doskonale wiedzieli gdzie powinni się aportować, choć cały czas nie dowierzali, że to dzieje się naprawdę.
- To tylko zły sen… - Mamrotał pod nosem Diabeł, gdy z dziwnym uczuciem w żołądku opuścili przerażone Gryfonki.  – Zły sen… We wrześniu wracam do Hogwartu na praktyki… Do Emmy. – Przejechał dłonią po spoconej ze strachu twarzy, kiedy stanęli przed mroczną bramą prowadzącą do dworku Malfoy’ów. Z pozoru mógł wyglądać normalnie, gdyby nie osoby tam na nich czekające.                                              
 Czarny pan został pokonany. Nie było innego wyjścia. Potter go unicestwił. To nieporozumienie.
Cały czas próbowali to sobie wpoić, choć wiedzieli, że śmierciożercy z wyższego kręgu tacy jak Carrow, byli zdolni do ponownego zjednoczenia popleczników ciemnej strony. Ale dlaczego? Lorda Voldemorta już nie było. Dlaczego tak nagle? Draco mieszka w tym domu i przez cały ten czas od Bitwy o Hogwart, żaden śmierciożerca tam się nie panoszył.
W tej samej chwili zląkł się o swą matkę – Narcyzę.
Chwilę później przeszedł go dreszcz na myśl o Hermionie, a gdy pchnął drzwi otwierające rezydencję, obawiał się o losy całego  świata czarodziejów.
Nie mogli okazać przerażenia. Nie ci świeży śmierciożercy, którzy powinni tryskać miłością do znaku na ich przedramieniu, nie spuszczając zeń oka, wierząc dzień i noc, że kiedyś znowu zapłonie żywym ogniem by…
- By dokończyć dzieło naszego pana. – Carrow ogłosił oficjalnie, ochrypłym głosem, wodząc wzrokiem po całym salonie Malfoy’ów.
Draco nerwowym spojrzeniem przeszukiwał salę w poszukiwaniu matki.
- Tam. – Szepnął do jego ucha Blaise, domyślając się kogo poszukuje przyjaciel, pokazawszy palcem na siedzacą w rogu pokoju matkę Dracona.
Spojrzenia matki i syna spotkały się i obydwa były przepełnione wzajemną troską. Narcyza wydawała się być jeszcze bardziej przerażona niż Smok, choć wdzięcznie ukrywała to pod płaszczem malfoyowej wyniosłości, kiedy jej syn uczynił to samo.
Pani Malfoy musiała być podczas kawy, kiedy na jej dom natarła zgraja nieposkromionych śmierciożerców. Odtwarzając sobie tą sytuację i emocje jakimi jego matka wtedy musiała emanować, napełniły Dracona energią. Skoro jego rodzicielka podołała tak niestworzonej chwili, okazując się odważną kobietą, on musiał pokazać, że jest jej prawowitym synem.
O tak, musiał.
Ale nie zrobił tego.
Od razu po tych przemyśleniach jego głowę nawiedziła go uśmiechnięta Granger w tokijskim Disneyworldzie, czy co to tam było – dodał w myślach, a zaraz dodany przez jego mózg obraz jej rozpaczy, gdy klęka nad ciałem swych przyjaciół na bitwie. Bo bitwa nadejdzie. Wiedział to. Według śmierciożerców bitwa rozgrywa wszystko. I od tej chwili mogli tylko odliczać dni do walki między dobrem i złem. Między uczniami Hogwartu, wysłannikami Ministerstwa a śmierciożercami. Między nimi. Między Blaise’m i Draconem.
Co jeżeli Zakon Feniksa zostanie reaktywowany, gdy poplecznicy Voldemorta wyjdą na ulice, siejąc grozę?
Co jeżeli wstąpi tam Granger. A wstąpi. Czuł to w kościach, a wojna to nie tylko ostateczna bitwa. To także pojedyncze potyczki i misje, gdzie mogą się na siebie natknąć. Po przeciwnych stronach wartości, w duszy mając to samo.
- To są chyba jakieś żarty. – Jego pełen odrazy głos przedarł mroczny salon, a wszyscy poplecznicy znieruchomieli, wbijając w niego paskudny wzrok. Było ich więcej niż ktokolwiek mógł się spodziewać, a zdecydowanej większości nigdy nie widział na oczy.
Podczas wymawiania tych słów czuł się taki odważny, niezależny, ale gdy tylko Carrow utkwił w nim spojrzenie swych przekrwionych, obłąkanych oczu, poczuł jak odpływa z niego cała duma razem ze zdrowym kolorem twarzy.
- Ty jesteś żartem, kretynie. – Odezwał się cicho Blaise, niemal niesłyszalnie, uśmiechając się nikle.
Narcyza Malfoy ze wstydem ukryła twarz w dłoni, zwieszając z rozżaleniem głowę.
- Dzieciak Malfoy’a, tak? – Zapytał Amycus tajemniczym, przeciągłym głosem, schodząc z podestu. Kierując się ku blondynowi.
Matka chłopaka od razu podniosła wzrok, obserwując sytuację. – WSTAŃ JAK DO CIEBIE MÓWIĘ! – Wrzasnął potwornym głosem, policzkując Dracona, choć ten ani nie drgnął, kiedy Narcyza pisnęła, podnosząc się, a grupka innych młodocianych śmierciożerców ją powstrzymała, i gdyby nie to, że Blaise, który chcąc skończyć tą śmierciożerczą sprzeczkę, do których już zdążył się przyzwyczaić, pociągnął przyjaciela do góry, by wstał.
Bladoniebieskie tęczówki z obojętnością wpatrywały się w szaleńcze, zielone oczy Carrowa, mimo tego, że prawy policzek piekł chłopaka jak rozgrzany do czerwoności metal przyłożony do jego delikatnej skóry. - … Czarny pan i twój zapchlony ojciec mogli być dla ciebie zbyt łagodni… sentymentalni – wymieniał powoli, chrapliwym szeptem, nachylając się ku twarzy Ślizgona. - … Ale teraz ja i moja droga siostra nauczymy cię pokory, chłopcze. – Zakończył, gdy Draco z obrzydzeniem wyszarpnął się z jego ucisku, głaszcząc krawat.

Czuł się jak niezrozumiane, małe dziecko, które dostało reprymendę za pyskowanie w obecności dorosłych. I choć był już wystarczająco „dojrzały”, czuł się jak przedszkolak, stojąc wraz ze swym przyjacielem, otoczony przez wielkich, ważniejszych dorosłych, rozmawiających o poważnych  sprawach. Jednak zdecydowanie zakamuflował to, kiedy Alecto Carrow ogłosiła koniec spotkania. Dopiero od następnego miały zacząć się zamieszki, pojawianie się na ulicach, sianie strachu, wojna. Miała zacząć  się wojna.

***

Mroczny znak na lewym przedramieniu Dracona spędzał Hermionie sen z powiek każdej nocy. Z krzykiem wybudzała się z mrocznych snów, w których to ponownie walczyła ze złem, przepełniona ciągłym strachem. Ledwo zdążyła wydobrzeć z poprzednich strat wojennych, a teraz miała nadejść kolejna?
Nie miała pojęcia co dzieje się z Draco, nie wiedziała jakie plany ma Zakon…Przecież Zakon nic nie wie! A minęły już dwa tygodnie od pojawienia się znaku Voldemorta na przedramieniu każdego śmierciożercy.
Pomimo tego, że Ministerstwo nie miało zielonego pojęcia co szykuje się w murach Malfoy Manor, Zakon Feniksa jeszcze nie został reaktywowany, coś zaczynało się dziać. I choć większość czarodziejów nie przykuwała ku temu większej uwagi, to coraz więcej podejrzanych typów kręciło się na ulicy Śmiertelnego Nokturnu, co dosłyszała, kupując na Pokątnej magośrodki nasenne, by żadne ponure sny nie nawiedziły jej zmartwionej głowy, a Prorok Codzienny powoli zaczynał obfitować w artykuły dotyczące niewyjaśnionych zniknięć osób, które Hermionie i jej przyjaciołom były znane. Przełknęła głośno ślinę, kiedy zobaczyła wielki nagłówek, mówiący, że znana dziennikarka Proroka Codziennego, Rita Skeeter zniknęła w niewyjaśnionych okolicznościach. Nie trzeba było być prefektem Ravenclawu, by dojść do wniosku, że Rita może być głęboko wtajemniczona w sprawy Ministerstwa.

***

Wraz z nowym tygodniem, Hermiona choć nadal nie dostała żadnej wiadomości od Dracona, poczuła się lepiej, gdyż dostała list od Harry’ego, by stawiła się w Norze dziś wieczorem. Wiedziała, że i przyjaciel zaczyna coś podejrzewać i dziękowała za to Merlinowi.
Wyjrzała za okno, wodząc wzrokiem po swojej przyjaznej dzielnicy.
Wojna przyjdzie i tu – Pomyślała z rozżaleniem.  – To będzie i wojna mugoli. – Dokończyła.
Nie miała pojęcia dlaczego taka myśl zaiskrzyła w jej myślach. Po prostu to czuła. Gazety zwyczajnych Londyńczyków, które czytała tak samo intensywnie jak Proroka, także obfitowały w nieciekawe incydenty; Zarywające się mosty, zniknięcia, mordy… Jak to możliwe, że w tak krótkim czasie umarło tylu zwyczajnych, niemagicznych ludzi? Byli niewinni. Większość z nich pewnie miała rodziny i szła na ważne spotkania biurowe. Inni pewnie spodziewali się dziecka. A studenci pewnie nadal świętowali zdane sesje w jakimś barze na uboczu, gdy czarne cienie zwyczajnie przeszyły ściany, napełniając pomieszczenie wonią trupów.
Oczywiście nie miała bladego pojęcia co planują śmierciożercy bez swego mentora, jednak miała już pewną koncepcję, która była równie banalna jak połowa ich mózgownic; dokończyć dzieło Lorda Voldemorta.
Przeszedł ją dreszcz, kiedy uświadomiła sobie, że ponownie jest na pierwszym miejscu „ Czarnej listy”.

***

Nora wyglądała tak samo jak każdego lata, gdy zachodziło słońce; gnomy zaczynały szaleć bardziej niż zwykle, a promienie rzucały na dom ostatnie światło, kolorując ciemne drewno na bordowy kolor. Dom wyglądał tak samo jak ostatnio go odwiedzała, ale czuła w kościach, że nie jest tu już tym samym gościem co na zeszłych odwiedzinach.
- Czekaliśmy na ciebie, Hermiono. – Powitał ją łagodnie Ron, próbując wygiąć usta w uśmiechu, co zdecydowanie mu sprawiało ból. Gryfonka zastanowiła się, czy to jej widok przyprawiał chłopaka o te uczucia.
Rudzielec wprowadził ją do salonu, gdzie siedziała grupka osób. Zdecydowanie grupka i to nie wykształceni aurorzy jak świętej pamięci Alastor Moody, to byli jej szkolni przyjaciele. Jej szkolni przyjaciele to była przyszłość całej społeczności czarodziejów… I Profesor Cartney, siedząca noga na nogę na wytartym, karmazynowym fotelu Weasley’ów, którzy aktualnie przebywali na wakacjach w Rumunii.
- Pani Profesor – Hermiona sztucznie skinęła głową, z niesmakiem udając uprzejmość, choć nauczycielka zdawała się to od razu wyczuć, prychając drwiąco.
- Po godzinach jestem twoją koleżanką, panno Granger – Zaakcentowała zjadliwie przedostatnie słowo, uśmiechając się krzywo. – Może nie wyglądam, ale mam tylko dwadzieścia jeden lat, wspólniczko. – Znów ta ironia.
Hermiona uśmiechnęła się fałszywie, więcej razy nie zwracając na nią uwagi.
Zajęli się przemyśleniami, od których gazety wrzały. Wszyscy mieli różne teorie, jedne były związane z powstaniem śmierciożerców na nowo, inne były niczym wzięte z kosmosu.
Głowa Gryfonki gotowała się od ciągłego przekrzykiwania się nawzajem, co trwało już trzecią godzinę, przy kolejnym dzbanie czarnej kawy, gdy w końcu, nie mogąc  już dłużej trwać bezczynnie, odezwała się nieobecnym głosem, ściskając w obu dłoniach kubek z napojem oraz wpatrując się w niego.
- To śmierciożercy – Wszystkie pary oczu zwróciły się w jej kierunku, a usta zamilkły. – na rękach pojawiły się Mroczne Znaki.
Gdy pokój wypełniła głucha cisza, Hermionę i od niej rozbolała głowa.
- Widziałaś… No wiesz… śmierciożercę? – Ron zapytał głupkowatym tonem, a Gryfonka spiorunowała go swym spojrzeniem.
- Nie bądź głupi, Ronald, Malfoy był śmierciożercą. – Odpowiedziała dobitnie, ciesząc się jego dziwną reakcją, na wieść, że w wakacje miała coś do czynienia ze Ślizgonem, ale ona się tym nie przejęła. Jej właśni przyjaciele nie kwapili się by przez cały lipiec odezwać się do nich słowem, a teraz Hermiona miała dość wiecznego skrywania się.
- Dobra, nie ważne – Odezwał się Harry wymijająco, choć sprawiał wrażenie jakby i to przychodziło mu z trudem. – Spróbujmy stworzyć jakiś plan działania, koncepcje – zaczął, nerwowo gestykulując, widać wczuł się w rolę czegoś w rodzaju wodzireja. I dobrze, nadawał się do tego w stu procentach. – Skoro udało nam się raz wygrać wojnę, wygramy i drugi. – Skończył charyzmatycznie, by po chwili wszyscy zgromadzeni zaczęli rozmawiać w cywilizowany sposób, wspólnie tworząc plany, mające zapewnić byt w czasach niepokoju i nadciągającej z prędkością światła wojnie. A ostateczna bitwa miała nadejść szybko, szybciej niż poprzednia. To nie było powstanie wielkiego Lorda, urządzanie całego jego przybytku od nowa, to najprawdopodobniej miało na celu dokończenie tego co on miał w planach. A przy swej śmierci, był już niemal u celu- Zabić mugoli i mugolaków z zimną krwią.
Hermiona pracowałaby w sprawach strategii bardziej intensywnie, gdyby nie to, że między kręgami odrażających śmierciożerców kręcił się Draco. Jej Draco.  
Draco robiłby każdą rzecz bardziej umyślnie gdyby nie myśl, że najprędzej za kilka godzin przywdzieje nieprzeniknioną czerń śmierciożerców i po raz ostatni zjawi się przed furtką domu Granger. Jego Granger.

***

Był późny wieczór, kiedy z cichym pyknięciem aportował się w przyjemnym sąsiedztwie Hermiony. Wiatr rozwiał jego czarną jak smoła i długą do ziemi, mroczną pelerynę, gdy spojrzał na światło palące się w sypialni.
Gryfonka siedziała na specjalnie przyrządzonym, szerokim parapecie obłożonym wygodnymi poduszkami, czytając książkę. Ubrana była już w satynową koszulę nocną koloru beżowego. Jej włosy opadały kaskadami na ramiona, i pomimo tego że cały czas nerwowo zakładała je za uszy, nie spięła ich.
Po chwili Draco ściągnął brwi, gdy ujrzał jak dziewczyna ciska książką o podłogę, ukrywając twarz w dłoniach.
Mugole nie mogli tego zobaczyć, ani usłyszeć – cała Granger, ale za furtką zaczęło grzmieć. Emocje właścicielki oddziaływały na pogodę urzędującą nad posesją.
- Natręt! – Krzyknęła jakaś staruszka, piskliwym głosem, grążąc Draconowi pięścią, zobaczywszy jak chłopak ‘podgląda’ zwykłą, miłą pannę.
Zawyła głośniej, niż by się wydawało i gdy Ślizgon obojętnie odwrócił wzrok w kierunku okna, Hermiona była przyklejona do pedantycznie czystej szyby, nie dowierzając.
Draco wzruszył niewinnie ramionami, na znak, że jest ‘niewinny’, a sam wygiął usta w uroczym uśmiechu, następnie rozkładając ręce, co wyglądało jakby wyjątkowo przystojny nietoperz rozwinął swe skrzydła.
Czerń ubioru wraz ze światłem przepięknego księżyca w pełni, sprawiała, że włosy Dracona Malfoy’a wyglądały niczym płynne srebro.
Na sekundę jego serce zawrzało z radości. Był tu z Granger. Wolny. Cały dla niej. Dopóki jego lewe przedramię nie zapiekło niczym kwas wyżerający gładką skórę.
Hermiona zdjęła chroniące ją czary, stojąc na ganku, ze sztywno opuszczonymi rękami. Obserwowała każdy ruch Ślizgona; od otworzenia kulistej  klamki, po zakończenie chodu przed jej oczami.
Pogoda zmieniła się; czarne, kłębiaste chmury mozolnie, a jednak, zaczęły się rozrzedzać, ukazując błyszczące gwiazdy, odbijające się w świecących oczach chłopaka.
- Wróciłeś… - Orzekła w końcu łagodnym tonem, powoli i z ulgą wykrzywiając usta w kojącym uśmiechu. Na chwilę zapomniała o tym co dzieje się za granicą jej domu. Zapomniała o powstających śmierciożercach, niczym umarli zza grobów, zapomniała o funkcjach narzuconych jej przez Zakon. Zapomniała o wszystkim prócz smaku chłodnych, orzeźwiających ust Dracona. Jej kruche, nagie ręce swawolnie ruszyły ku szyi chłopaka, chcąc ją objąć i nigdy nie puszczać. Wiedziała, że wystarczy jedna, krótka chwila dotyku ich skór, a Hermiona nie pozwoli mu odejść. Nigdy.
Draco z żalem na twarzy, pokręcił przecząco głową, delikatnie łapiąc za jej nadgarstki oraz opuszczając ze zrezygnowaniem ku dołowi. – …Nie wróciłeś… Przyszedłeś się pożegnać… - Głos Gryfonki załamał się, przeradzając w cichy szloch.
Nie nie nie – Pomyślała, nie pozwalając tłoczącym się myślom napłynąć. – Wrócił. Spędzą razem noc, tak jak w Japonii. Pogładzi jej bujne loki, mówiąc, że jest piękna. Najpiękniejsza na świecie. Nie może jej tego zrobić. Nie teraz, kiedy go potrzebuje. Kiedy jest taka osamotniona.
Zwróciła swój wzrok w kierunku ciężkich, czarnych szat. Obrzydzały ją i nie pasowały do niego. Był chłopcem, kończącym szkołę. To wyglądało jakby dziecko przywdziało żołnierski mundur moro, stojąc na froncie.
Sekundy mijały godzinami, gdy chłopak wpatrywał się przepraszająco w łzy Hermiony, ale nie podszedł by je otrzeć. Wiedział, że najlepiej byłoby, gdyby w ogóle tu się nie zjawił i opuścił ją bez słowa. Wojna nie mogła czekać.
Wiedział, ale nie mógł tak postąpić.
I choć był pewny, że będzie tego żałować, nachylił się ku opuchniętej twarzy Gryfonki, która nie zważając na nic przylgnęła do jego czarnych szat. Były jak ciężkie mury, zakrywające całe człowieczeństwo. A pomimo tego jakie były grube, poczuła zza nich powolnie bijące serce Dracona. Miał je, nie odebrali mu go. I biło dla niej.
Delikatnie jak nigdy w życiu dotknął swymi chłodnymi jak zawsze wargami, spoconego czoła dziewczyny, gładząc jej włosy. Tak jak chciała.
Nie wracam teraz, ale wrócę. – Powiedział sobie w myślach, przełykając ciężką gulę zagnieżdżoną od dłuższego czasu w gardle.
Tak jak obydwoje podejrzewali – żadne z nich nie zainicjowało odejścia.
Czuły pocałunek w czoło znaczył dla Hermiony więcej niż wszystko co podarował jej wcześniej. Sprawiał, że na moment poczuła się bezpieczna. Nie miała jeszcze wtedy pojęcia, ale to wspomnienie tej chwili pomagało jej wstać każdego następnego dnia o siłach.
- Pamiętaj, Granger, tego nigdy nam nie odbiorą. – Odezwał się magicznym, choć przyciszonym głosem, gdy podniósł głowę od jej czoła.
Zdolnie wyplątał się z jej objęć, następnie odwracając się.
Nie przedłużać. – To była teraz jego przewodnia myśl.
Im dłużej by tam stał, tym dłużej niewidzialny sztylet ciąłby jego serce na malutkie kawałeczki.
Gdy schodził z podestu,  a wiatr rozwiewał jego szatę poczuł jak na głowę spada mu pojedyncza kropelka.
Nie zważając i na to ruszył dalej, jakby wyłączył swoje człowieczeństwo. Wiedział, że zrani tym Gryfonkę. Ale nie lepiej byłoby tam zostać choćby chwilę dłużej.
I tak jak się spodziewał, Granger wybiegła boso na świeżo skoszony trawnik, cicho szlochając.
Gdy dochodził do furtki włosy ociekały mu deszczową wodą, a nad całą posesją lało jak z cebra.
W końcu Hermiona upadła na kolana, rzewnie płacząc.
Woda oblewała jej włosy, gołą skórę, koszulę nocną, ale nie dbała o to.
Łkała w deszczu, skulona na ziemi, błagając Merlina, by Draco obrócił się jeszcze na chwilę. Jeszcze tylko minuta. Jeszcze raz chciała zobaczyć jego świecące oczy i uśmiech. Tak, uśmiech. Coś, czego dawno nie widziała.
Nie wiedziała kiedy zobaczą się po raz kolejny. Może już niedługo na misji, kiedy będzie musiała rzucać w niego morderczymi zaklęciami, a on w odpowiedzi będzie zmuszony robić to samo? Może na ostatecznym starciu? A może nigdy, bo ona, albo on polegną?
Nie odwrócił się, tylko opuścił jej posiadłość, gdy czary już to umożliwiły poza granicami domu.
Czuł się jak potwór, słysząc jak w oddali Hermiona pociąga nosem i szlocha. Ale robił to dla jej dobra, które teraz tylko on mógł jej zagwarantować.

Nie wróciłem teraz, ale wrócę.


----------------
Krytyka wskazana, gdyż podejrzewam, że nie tego wszyscy oczekiwali.
Nie mówię już o zdarzeniach zawartych w rozdziale, ale o jego jakości.
Nie podoba mi się – to jedyne co mogę o nim powiedzieć. Wydaje mi się, że kluczową scenę Dramione wręcz zniweczyłam, za co Was przepraszam:c
Na swoją obronę mogę napisać, że to wszystko przez brak weny, ale nie opuszczam Was!

Dla zainteresowanych -  Po zakończeniu tego bloga nie żegnam się z Wami, gdyż zacznę pracę nad kolejnym! Tematyka? Na takie pytania odpowiadam tylko i wyłącznie na Asku, którego znajdziecie po lewej stronie, gdzie znajdują się wszystkie moje zakładki.
Nawołujcie moją Wenę i do następnego!:)

*Tak, tak, nic nie wspominam o biedzie w komentarzach do poprzedniego rozdziału – serce mi pękło*